wtorek, 26 stycznia 2010

...a na nartach...

...a na nartach...boskie słońce , wielki mróz , skrzypiący śnieg, gdzie nie gdzie lód, grzane Czeskie winko...i...Misio ze złamanym kciukiem.
Dalej...czym prędzej do auta, na pogotowie, przy okazji wizyta u kuzynostwa W Jelonce-ja na kawce ,a mąż na ostrym dyżurze. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, obyło się bez gipsu...pozostał bandaż na usztywnionym przez patyczek do gardła palcu:):):)...ech ta nasza służba zdrowia...
Teraz pozostały tylko męża mego rozmowo-przemyślenia, że to niebezpieczny i bardzo kontuzyjny sport...doszło nawet do dyskusji o rezygnacji z jazdy ze względu na bezpieczeństwo dzieci (Julka zaczyna naukę w przyszłym roku), ale wybiłam tatkowi takie pomysły...bo nie ma to jak zamknąć się w domu na cztery spusty, tak żeby nikomu przypadkiem nic się nie stało...paranoja!!!...
...a ja?...jak zwykle, co roku to samo...jeżdżę jak łamaga!!!... już chyba zostanę na zawsze na tej "oślej łączce"...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz